Czego nauczyłam się w tym roku?

Gaszę światło. Wszyscy ułożeni w pozycji relaksu – savasanie, leżą wygodnie. W tle słychać cichutki gong. Oddechy wyrównują się. Po praktyce nadchodzi spokój.  Ta chwila zawsze mnie wzrusza.

Jestem fanką przypadków. Tropię powtarzające się motywy. Zapamiętuję okoliczności towarzyszące, dziwne zdania, absurdalne dekoracje. Potem cieszę się gdy wspomnienia magicznie krzyżują się z czasem teraźniejszym, pojawiają się pętle w czasie. Gdy byłam młodsza (i głupsza) doszukiwałam się w zbiegach okoliczności głębszego sensu. Wierzyłam w podskórną warstwę rzeczywistości, chciałam złamać kod ludzkich losów. Teraz widzę  ich idealny bezsens. Doceniam surowe piękno przypadkowych zdarzeń. Są oczywiste niczym alfabet łaciński, mruczenie kota, tęcza na niebie, mroźny poranek.  Dzieją się nieuchronnie. Czasem spotykasz osobę, której, myśląc rozsądnie, nie powinno być w danym miejscu i czasie. Czasem wysiadasz  z samochodu, a on kilka minut później zaczyna płonąć.

Są ludzie, z którymi czas zamienia się w szklane, kolorowe kulki, które odbijają się jedna od drugiej, wydając przy tym przyjemny dźwięk. Trening zamienia się w kawę, kawa w spacer, spacer w picie cydru nad Wisłą, osiemnasta w północ, opowieści się nie kończą. Widzę w jego oczach życzliwość, ciepło i coś jeszcze, co chciałabym zapamiętać. Nie da się temu  zrobić zdjęcia.

 

Kiedyś myślałam, że szczęście dają zrealizowane cele. Przepis wydawał się prosty. Kiedy skończę studia, będę szczęśliwa. Kiedy znajdę wymarzoną pracę. Kiedy zrobię szpagat. Kiedy doceni mnie X. Kiedy zrobię kolejny kurs. Szpagat jest tu niezłym przykładem. Jako dziecko nie byłam przesadnie elastyczna. Dorastając zainteresowałam się tańcem. Potem zaczęłam praktykować jogę. Rozciągnięcie nóg wydawało mi się bardzo istotne, a pozycja Hanumanasany najważniejszą rzeczą jaką można osiągnąć w ruchowym rozwoju. Takie małe natręctwo. Ponieważ zazwyczaj, gdy robimy coś regularnie, przychodzą efekty, pewnego zimowego poranka udało mi się usiąść w szpagacie. Ogarnęła mnie chwilowa euforia.

Nie wiem ile to trwało. Może kilka godzin, może dzień. Po czym boleśnie zdałam sobie sprawę, że to nic takiego. W moim życiu nic a nic się nie zmieniło. Czy myślicie. że kiedy patrzę wstecz i przypominam sobie najszczęśliwsze chwile – wspominam moment kiedy udało mi się zrobić szpagat? Nie.

Właśnie skończyła się malować i starannie uczesała rude włosy. Wzięła łyk mocnej kawy i elegancko zapaliła papierosa. Wesołe chochliki pojawiły się w jej oczach. Powiedziała coś zabawnego i wybuchła zawadiackim śmiechem. Prawdopodobnie nie czuła się najlepiej, ale każdego ranka odpowiadała swojej chorobie bezczelnym żartem. Była silniejsza niż wszystkie komórki nowotworowe w jej mózgu.

A gdyby tak włączyć tryb slow motion w najbardziej zabieganym dniu. Zamiast planowania, przewidywania, rozpamiętywania, wyobrażania – zauważyć kolor liści, zachłysnąć się zapachem świeżego powietrza, dostrzec ten śmieszny gest, który robi tata, gdy opowiada anegdotę, docenić smak i aromat kawy. Ile tych kaw jeszcze zmieści się życiu?

A gdyby tak na chwilę stracić kontrolę. Przestać realizować plan. Zboczyć z kursu. Dać się ponieść. Robić więcej rzeczy, które nie mają sensu. Ich jedynym sensem jest dreszcz zachwytu i puls w skroniach. Mam z tyłu głowy prywatny album takich przeżyć. Część z nich była piękna, część zaskakująca, nie zawsze kończyły się dobrze. Wszystkie były poruszające. Chcę pamiętać je na zawsze.

 

Fot. Agnieszka Wanat
 

 

Rok temu byłam w dołku. Zmęczona wymaganiami stawianymi samej sobie, stwierdziłam – dość.  Plan był prosty – przeżywać więcej pięknych chwil. Zauważać i doceniać proste rzeczy. Próbować nowego. Słuchać intuicji. Zadziałało. Wydaje mi się, że tylko te niewielkie sprawy, migawki, wzruszenia i chwile z bliskimi czynią naszą raczej bezsensowną egzystencję bardziej znośną.

Lekcja na nadchodzący rok (albo lata): akceptować przemijanie i stratę. Pozwalać niewygodnym emocjom przepływać przez krwiobieg. Niech płynie gęsta smoła przeżyć, niech obciąża dłonie, stopy, przygniata serce. Bez udawania, że nie, nieprawda, daję radę. Umieć przejść przez każdą fazę. Zaprzeczyć, poczuć gniew, bezradność, żal. Płakać jak dziecko. A na końcu patrzeć z ulgą jak ból ulatuje przez pory skóry – lekki jak para wodna. Uświadomić sobie, że kolejne oddechy stają się swobodniejsze.

 

„Siddhartha nasłuchiwał. Cały zamienił się w słuch, cały się otworzył, czuł, że oto zgłębił do końca, czym jest słuchanie. Słyszał to wszystko już przedtem, słyszał te niezliczone głosy rzeki, ale dzisiaj brzmiało to inaczej. Nie potrafił ich rozróżnić, nie umiał rozdzielić głosu radości od płaczu, głosów dziecinnych od dojrzałych, wszystkie zlewały się z sobą, skarga tęsknoty i mądry śmiech, okrzyk gniewu i jęki konania, wszystko stało się jednością, splotło się z sobą tysięcznymi węzłami. I wszystko razem, wszystkie głosy, wszystkie cele. wszystkie tęsknoty, cierpienia, uciechy, wszelkie dobro i zło, wszystko to razem stanowiło świat. Wszystko razem stanowiło wielką rzekę dziejów, było muzyką życia. Siddhartha słuchał uważnie rzeki, wsłuchiwał się w rozbrzmiewający tysiącem głosów śpiew, gdy nie szukał w nim już tylko cierpienia ani tylko śmiechu, gdy nie sprzęgał duszy z jakimś jednym głosem i nie wnikał weń swoim ja, ale słyszał wszystko, słyszał całość, słyszał jedność, wówczas wielka pieśń tysiąca głosów stała się jednym, jedynym słowem Om – spełnieniem.”
H. Hesse, „Siddhartha”

13 thoughts on “Czego nauczyłam się w tym roku?”

  1. Dzięki za ten tekst! Przyszedł do mnie w odpowiednim momencie. Właśnie porzucam moje trzy prace (bez żadnego planu B w głowie), bo jakoś czas przeciekał mi przez palce. A ja chcę żyć świadomie, może niezbyt wygodnie, ale po mojemu :)

    1. Agata Ucińska

      Trzymam kciuki za wszystko! Trochę czasu zajmuje zanim człowiek pozna siebie na tyle, żeby wiedzieć co to znaczy „po mojemu”, ale chyba warto :)

  2. Przepiękne słowa. Przeczytałam w sobotni poranek przy kawie, po bardzo ciężkim, mega zabieganym tygodniu, gdy niestety mało było u mnie czasu na jogę (przez co emocje nieco zachwiane;)). Popłakałam się przy końcu… Dobrze przypomnieć sobie, co tak naprawdę ważne. Made my day, dziękuję!

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *