Dobrze pamiętam swój pierwszy dłuższy bieg. Miałam 11 lat i 1 km do przebiegnięcia. Byłam królową 150 i 300 metrów, zgarniałam za te dystanse pękate szóstki do dziennika. Kiedy więc stałam na starcie przed swoim pierwszym kilometrem myślałam phi, proste.
Kilka minut później wymiotowałam pod drzewem. Przez kolejne lata nie byłam w stanie zrozumieć ludzi, którzy dobrowolnie uprawiają jogging. Tak się złożyło, że nigdy nie robiłam w życiu nic, co by wymagało wytrzymałości. Byłam dobra z wfu, bo najszybciej dobiegałam do kosza i umiałam zrobić x brzuszków w czasie y, ale na co dzień raczej siedziałam z nosem w książkach i podejmowałam literackie próby w grubych zeszytach. Na studiach odkryłam, że moją największą miłością jest taniec. Studiowałam, pracowałam i tańczyłam. To był jeden z lepszych okresów w moim życiu. Niestety trwał krótko, bo mój staw skokowy odmówił współpracy. Kilka razy próbowałam wracać do tańca, brałam udział w różnych warsztatach, trochę chodziłam na akrobatykę, ale wredna kontuzja zawsze się odzywała. Pewnego dnia usłyszałam, że nie da się tego naprawić. No i cóż, przepłakałam wiele nocy.
Ortopedzi finalnie zdiagnozowali coś, czego kompletnie nie rozumiałam (wypada pani ścięgno, zmniejszymy pani troczek) i zrobili operację, po której wsadzili nogę w gips na prawie 2 miesiące. Najpierw odwiedzili mnie chyba wszyscy znajomi – przynosili czipsy, ananasy, tajską zupę i nowe odcinki Gossip Girl (kocham Was!). Potem poruszałam się za pomocą kul wyprodukowanych przez Juliannę Okrutną (do dziś pamiętam tego szczególnego producenta), skakałam na jednej nodze na imprezach do 8 rano, wdrapywałam się na dachy kamienic, a ze schodów schodziłam czasem na tyłku. Miałam blond grzywkę, czerwoną szminkę i byłam ciekawa co dalej. Nikt nie uprzedził mnie, że po takim okresie unieruchomienia, będę musiała od nowa uczyć się chodzić, a powrót do sprawności sprzed zabiegu zajmie rok. Ale miałam mieć zdrową kostkę, ha! Trafiłam na świetnych fizjoterapeutów i poznałam mojego męża. Było super, pisałam pracę o teatrze tańca, miałam staż w fundacji zajmującej się tańcem, powoli myślałam o powrocie na parkiet. Ale pewnego dnia stanęłam za wysoko na palcach, i pyk, poczułam dobrze znany przeszywający ból. Akurat widziałam się z moim fizjo chłopakiem, który zbadał kostkę i stwierdził, że wszystkie ścięgna są na swoim miejscu. Zatem diagnoza okazała się błędna, a operacja po prostu niepotrzebna. Super, pan wygrał bon, a pani fiat.
Drugi rozdział tej historii znacie. Odkryłam jogę i pole dance. Pokochałam jogę i pole dance. Okazało się, że na jodze i pole dance moja kostka daje radę. Oczywiście to duża zasługa mojego fizjo chłopaka ( teraz już fizjo męża:)) , który zajął się leczeniem przyczyn złego stanu mojej lewej stopy.
Dobra, wszystko fajnie, ale miałaś o bieganiu, co ma do tego wszystkiego bieganie? Jak się domyślacie lub wiecie z autopsji pole dance jest cholernie trudnym sportem. Na początku jest miło i przyjemnie. Potem żeby zrobić postęp, trzeba się natyrać. Jak tylko człowiek odpuści trening ogólnorozwojowy, mięsień traci moc, a rura staje się mniej przyjazna. Robi się odpychająca niczym królowa śniegu. Dopiero gdy zrobisz swoją porcję pompek i przysiadów, patrzy łaskawym okiem. W pewnym momencie człowiekowi takiemu jak ja zaczyna brakować wytrzymałości. Bo kombinacje coraz dłuższe, tricki trudne i jakoś ich dużo. Zatem ogólnorozwojówka – siła i kardio. KARDIO. Moja prawdziwa zmora.
W wakacje zaczęłam biegać. Założyłam wygodne i stabilne buty do fitnessu, pierwsze z brzegu spodenki z kieszonką na telefon i myk, zrobiłam swoje pierwsze w życiu 2 kilometry. Zajęło mi to mnóstwo czasu, co się naklęłam po drodze to moje, do domu dotarłam oblana wyraźnym, buraczanym rumieńcem. Ale trucht zakończył się bez zwrócenia bananowych placków w pobliskie krzaki, więc sukces! W kolejnym tygodniu było nieco lepiej. Potem jeszcze lepiej. Po biegu zamiast chęci mordu czułam przypływ energii i coś na kształt satysfakcji. Cierpliwie robię swoje. Cel numer jeden to nie odległości, ani czasy, a zdolność do dłuższego wysiłku bez szalejącego tętna. Bieganie jest o tyle fajne, że łatwo je wcisnąć w grafik i kontrolować poziom zmęczenia. Zawsze można zwolnić albo przejść do marszu. Dosyć szybko widać postępy. Mam poczucie, że każdy sprawny człowiek powinien umieć przebiec kilka kilometrów. Nie mówiąc o osobach zajmujących się sportem.
Długo miałam dosyć romantyczną wizję biegania. Naczytałam się wspaniałych Scotta Jurka, Pepsi Eliot i Murakamiego. Bieganie miało być ciężką pracą, ale pojawiały się też takie motywy jak medytacja w ruchu, czas na przemyślenia, euforia, poczucie spełnienia i wolności. Cóż. Ja na razie zaobserwowałam przypływ niecenzuralnych wyrażeń, chęć natychmiastowego powrotu do domu, kolkę i ból stopy. Póki co nie cierpię i nie znoszę biegania. Zdaję sobie sprawę jednak z korzyści jakie może mi przynieść, więc truchtam. Zakładam moją szałową różową opaskę (bez niej baaaardzo bolały mnie uszy i głowa po treningu), w której wyglądam jak królowa fitnessu z lat 90 i biegnę swoim tempem. Po drodze spotykam innych biegaczy, którzy chyba mnie pozdrawiają, ale tego nie jestem w stanie z całą pewnością stwierdzić, bo prawie nic nie widzę bez okularów. Psy szczekają. Jest gorąco albo zimno. Wnerw rośnie, ale zmierzam, zmierzam w swoją stronę. Wracam do domu, odpalam zielonego szeja i jednak się cieszę, że znów biegałam. Chyba nawet zaczyna mi sie to podobać. To będzie zatem jesień biegowa. Jak spadnie śnieg przerzucę się pewnie na skakankę i inne takie. Ale póki co różowa opaska i w drogę!
Foto: Maciej Komorowski
Łączę się z Tobą w tej biegowej jesieni :) Dodatkowo zapisałam się na swoje pierwsze oficjalne 10km, więc jest dodatkowa motywacja:)
Powodzenia i nie zrażaj się! :))
ps. Zazdroszczę pole dance, marzy mi się spróbować, więc kiedyś przyjdzie i na to czas;)
Pozdrawiam, Sylwia
10 km to sporo :) A co do pole dance, koniecznie trzeba tego w życiu spróbować!
Ech, tak dobrze rozumiem to uczucie… Jakbym teraz miała wyjaśnić komuś dlaczego biegam, to chyba bym nie potrafiła. Zawsze w trakcie treningu sama się nad tym zastanawiam. Ale chociaż się nie chce, to wychodzę i biegam. Chyba dla tego uczucia zmęczenia i satysfakcji kiedy dotrwam do końca :)
Różowa opaska zawsze na propsie;) bieganie można polubić tylko trzeba znaleźć swój rytm. Trzymam kciuki Agu, to co? W przyszłym roku półmaraton? ;)
Brawo, świetnie że mimo wszystko próbujesz! U mnie początki nie były łatwe, a w gimnazjum miałam podobne odczucia, z tym, że nie mogłam przebiec nawet 300 m bez uczucia duszenia się. Zawsze byłam najwolniejsza. I też na początku nie lubiłam biegać, ale robiłam to bo chciałam schudnąć w tamtych czasach. Teraz traktuję to właśnie jako uzupełnienie i element odprężający w moich treningach, sprawia mi to autentyczną przyjemność.
A, no i zimą, jeśli masz wyczajone dobrze odśnieżone ścieżki, też można biegać ;)
Nie poddawaj się! :)
Szybko się przyzwyczaisz i polubisz bieganie. Dla mnie bieganie jest jedynym momentem dnia, kiedy nie myślę, nie wiem, jak to działa, ale wychodzę z zamiarem przemyślenia na spokojnie różnych rzeczy, po czym wracam do domu zdziwiona, że w ogóle nie myślałam, po prostu się wyłączam, nawet nie jestem w stanie powiedzieć jakie piosenki słyszałam po drodze i to lubię :).
Agata, gratulacje!
Moja „miłość” do biegania też jest trudna :)
Nie myślałaś może jednak, żeby ze względu na kontuzję iść w rower? Chyba łaskawszy dla kostki, a też można wyśmigać niezłą kondycję.
Nie wiem tak tylko pomyślałam, trzymam kciuki :)
W trakcie biegania nie mam problemów z kontuzją. Ona się ujawnia raczej przy ruchach typu wchodzenie na palce. Rower jest super, ale jednak trzeba trochę na nim przejechać, żeby się zmęczyć porównywalnie. A jazda po Wawie chyba jeszcze gorsza niż bieganie po Wawie :D
ale fajnie napisana notka, przeczytałam całą bez mrugnięcia okiem :)
powodzenia w bieganiu, myślę, że nawet jeśli go nie polubisz, możesz do niego często wracać ;)
Dzięki wielkie! :)
Ada dobrze napisała z tym rowerem, no bo właściwie dlaczego nie? Ja właśnie na rowerze próbuję wyrobić sobie kondycję, ale już wiem, że muszę dodać do niego coś więcej, bo nie jest wystarczający. Chciałabym przekonać się do kardio, ale spróbuję od wiosny, kiedy już wszystko sobie ładnie uporządkuję w związku ze studiami, no i oczywiście jak już się zrobi ciepło :)
A może treningi ekipy FireWorkout?
https://www.facebook.com/fireworkout/app_212104595551052?ref=ts
Intensywne, dobrze wyjaśnione, nie zajmują dużo czasu. Jest tam i kardio i siła.
Generalnie zwykle stoję na stanowisku, że „nic na siłę”, ale… Z bieganiem chyba tak często jest, że na początku wymaga jakiegoś przełamania się, początkowej samodyscypliny i pokonania lenistwa, a potem, kiedy połknie się w końcu bakcyla, można to baaaardzo polubić:)