Czego nauczyłam się w Indiach

Pewnego razu, przed wyjazdem do Indii, wyprowadzałam swojego psa na spacer. Pomyślałam wtedy, że robimy w życiu tak mało prawdziwych rzeczy. Tak rzadko korzystamy ze wszystkich zmysłów, tak rzadko się ruszamy. Tego dnia padał lekki deszcz, starałam się iść szybko. Mogłam poczuć krople wody na twarzy, bo nie wzięłam ze sobą parasolki. Tyle godzin spędzamy siedząc w zamkniętych pomieszczeniach. Tak dobrze czasem zmęczyć się, spocić, poczuć wiatr na skórze. Żyjąc w mieście tracimy kontakt z naturą. Jesteśmy odklejeni od tego, co ludzie robili pracą własnych rąk przez tysiące lat. Pierze pralka, chleb czeka w sklepie, tyłek podwozi samochód, zamiast na kawie rozmawiamy na fejsie.
Oczywiście to wszystko bardzo ułatwia życie i świetnie. Cieszę się jednak, że przyjechałam tu, na górską wieś i mogę się oderwać na chwilę od takiej codzienności. Mam okazję zobaczyć rzeczy, o których czytałam tylko w książkach albo w internecie. Do sklepu trzeba iść 10 minut górską ścieżką. Prąd czasem jest, a czasem nie ma, net nie hula. Na medytację i praktykę trzeba wstać około 6, nawet gdy zimno i źle, a nie tylko postanawiać bez końca, że zaczynam od jutra. Prości ludzie dookoła noszą ciężkie wory na głowach, piorą na kamieniu, a malutka starowinka umie zlikwidować opuchliznę ze skręconej kostki za pomocą kawałka chusty i patyka. Mleko jest tłuste i pochodzi od domowej krowy. Natura jest wszędzie. Jedna mucha w Polsce doprowadza do szału. Tutaj czasem lata ich setka. Musisz to zaakceptować i nauczyć się żyć z nimi w zgodzie. Nagle przypomniałam sobie jak to jest poruszać się bez telefonu i nie mieć dostępu do internetu.
Bardzo się cieszę, że wyjechałam uczyć się jogi na drugi koniec świata. Musiałam oderwać się od wszystkich swoich przyzwyczajeń i poznać zupełnie nową rzeczywistość. Musiałam skupić się na sobie, swojej praktyce i nauce. Były momenty zwątpienia. Na początku myślałam, że joga jednak nie jest dla mnie. Nie umiałam usiedzieć w spokoju podczas medytacji dłużej niż 5 minut, asany mnie denerwowały, zastanawiałam się czy człowiek z zachodu faktycznie może wynieść jakieś korzyści z powtarzania w myślach om namah sivaya. I nauczyciele wydawali mi się tacy pogodni, tacy spokojni. Myślałam sobie: co ty tu robisz lasko, wracaj do Warszawy i rób jakiś kurs fitness czy co. Nie będziesz nigdy taka uśmiechnięta i wyluzowana, jaki z Ciebie nauczyciel jogi niby? Ale dni mijały. I WTEM spojrzałam na swoje życie z dystansu i połączyłam różne elementy układanki. Nagle nawet najspokojniejsza forma jogi mnie nie irytuje. Nadal nie jestem mistrzem medytacji, ale co tam. Uczę się obserwować swoje myśli i tak łatwo nie ulegać emocjom. Mam nowe pomysły, nową energię. Mam wrażenie, że moja przygoda z jogą dopiero się zaczęła. Nie oznacza to ani trochę, że stałam się niczym skała niewzruszona. Wręcz przeciwnie! Nauczyłam się akceptować, że będę joginką z rock’n’rollową duszą :)
A co poza asanami na pewno przywiozę do Warszawy? Zwyczaj spędzania czasu na świeżym powietrzu i większy dystans do internetu. Warto!
Jutro mam egzamin praktyczny, będę prowadzić część zajęć Vinyasa Flow. Trochę stresu, trochę tremy i radość. Trzymajcie kciuki!

8 thoughts on “Czego nauczyłam się w Indiach”

  1. Trzymam kciuki oczywiście :).
    Przydałby mi się dystans do internetu, a pozbycie się rutyny i przyzwyczajeń jest dla mnie nie do wyobrażenia. Ale dla tego „jogicznego” spokoju i spełnienia chyba warto się pomęczyć.

    1. Agata Ucińska

      Podróżowanie nie jest moją mocną stroną – wybrałam się z mężem i przyjacielem. Nie wiem czy sama bym się odważyła, aczkolwiek mnóstwo dziewczyn jeździ samodzielnie.

  2. Pingback: Podróż do Indii – flashback | Poczuj się lepiej

Leave a Comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *